Recenzja filmu

Rimini (2022)
Ulrich Seidl
Michael Thomas
Tessa Göttlicher

La dolce vita

Miasto oglądamy poza sezonem i – jak przystało na film lubującego się w wyciąganiu na ekran okropności czołowego brutalisty europejskiego kina – od najgorszej strony. Zimno, ciągle pada, wiatr od
La dolce vita
Niech nie zmyli Was tytuł – znany z dowalania swoim rodakom Ulrich Seidl wcale nie porzucił Austrii na rzecz słonecznej Italii. Choć większość akcji najnowszego filmu autora "Upałów" faktycznie dzieje się w kurorcie nad Adriatykiem, Włosi migają tu zaledwie w tle, a mowy Dantego usłyszymy niewiele i to w dość pokracznej wersji głównego bohatera – austriackiego szansonisty o pseudonimie Ritchie Bravo (Michael Thomas). Próbując uwieść swą publiczność, co jakiś rzuca z niemieckim akcentem okrzyki w rodzaju Grazie!, Bellissima!, La dolce vita! – w rozmowie z jednym ze swoich włoskich pracodawców słyszymy, że wiele więcej nie opanował. Nie potrzebował – bazę fanowską ma niemiecką, a ta kocha jego głos i stylówę: wyrastające z łysiejącej czachy tlenione włosy, odsłaniającą klatę rozpiętą koszulę, błyszczący garnitur.

Poznajemy go, kiedy opuszcza Rimini i wraca na austriacką prowincję, by wziąć udział w pogrzebie matki. W rodzinnym domu, urządzonym w stylu rustykalnym, pozostał brat (Georg Friedrich) oraz zestaw dekoracji znanych z wcześniejszych filmów Seidla: poroża, ciężkie firany, brzydkie meble. Ojciec (Hans-Michael Rehberg) wciąż żyje, ale mieszka w domu opieki, gdzie poruszając się o balkoniku, gubi się w dość paskudnych wnętrzach. Czasem przyśpiewuje nazistowskie piosenki z czasów wojny – wtedy odwiedzający go Ritchie zagłusza je swoimi rzewnymi songami. Jedną wykona też na ceremonii pochowania matki. W końcu jest gwiazdą schlager music – fenomenu, który porównać można do naszego disco polo.

Na stałe Ritchie osiadł w Rimini, gdzie zabawia grupy turystów. Miasto oglądamy poza sezonem i – jak przystało na film lubującego się w wyciąganiu na ekran okropności czołowego brutalisty europejskiego kina – od najgorszej strony. Zimno, ciągle pada, wiatr od morza nie daje żyć. Hotele i ośrodki wypoczynkowe stoją puste, ich architektura mocno się zestarzała, a wnętrza jeszcze bardziej. Przykurzony kurort podobać się może – zdaje się mówić Seidl – tylko ludziom o najgorszym guście na świecie. Dokładnie tak, jak muzyka i styl Ritchiego Bravo, uosabiającego wcale nie tak wstydliwe fantazje jego rodaków: estetyczne i erotyczne.

Po koncertach Ritchie świadczy swoim zaawansowanym wiekiem fankom także usługi seksualne. Nie tylko zresztą seksualne, bo potrafi podnająć im własną willę, by zarobić więcej grosza, którego ciągle mu brakuje, jako że zdobyte pieniądze szybko przepija. A będzie ich  potrzebować więcej, kiedy odnajdzie go porzucona przed laty córka (Tess Göttlicher), domagając się rekompensaty za stracone lata. Czy nieoczekiwana wizyta może okazać się szansą na nowy start? I czy Ritchie ją wykorzysta, czy nadal będzie się ślizgać przez życie na swym więdnącym uroku? 

"Rimini" to pierwsza fabuła, którą Seidl stworzył od czasu trylogii "Raj" ("Wiara", "Nadzieja", "Miłość"),  w międzyczasie kręcąc dwa dokumenty – "W piwnicy" i "Safari". U Austriaka rodzaje te jednak niespecjalnie się od siebie różnią. W dokumentach rzeczywistość jest podkręcana przez nadorganizację formalną powodującą, że nie oglądamy w nich "świata, jakim jest", ale świat, jakim widzi go Seidl. Opowiadając zaś swoje fabularne historie, pisane ze współscenarzystką i partnerką Veroniką Franz, zawsze dba o maksymalny, bezlitosny wręcz naturalizm. Sprawia to, że dla wielu jego filmy są po prostu niesmaczne. Podobnie widz może poczuć się w "Rimini" – szczególnie w scenach seksualnych, libacji czy niewyszukanych występów Ritchiego. Podejrzewam, że ktoś wrzucony w film ot tak, mógłby wziąć je za dokumentalne.

Nakręcone w długich, statycznych ujęciach przez Wolfganga Thalera wyglądają tym bardziej upiornie, że stały operator Seidla (wcześniej też Glawoggera) realizował je w panoramicznym systemie CinemaScope. Szerokie kadry wydobywają brzydotę tego świata, ale też samotność bohatera, wyzierającą z ekranu. Wielka w tym zasługa wcielającego się w Ritchiego Michaela Thomasa – dla mnie jednego z faworytów do nagrody aktorskiej na Berlinale, gdzie "Rimini" miało premierę. Doskonale portretuje człowieka skończonego i świadomego własnego wykończenia zbyt słodkim życiem, którego prowadzenia zarzucić nie potrafi. Człowieka, którego upadek trwał zapewne całe życie, ale który wciąż znajduje siły, by – jak przystało na kogoś absolutnie zdemoralizowanego – dalej lawirować. Mimo tego Michael potrafi wydobyć z niego coś, dzięki czemu potrafimy obdarzyć go iskierką sympatii. I naprawdę w niego uwierzyć.

Przy całej bijącej z filmu autentyczności pojawia się też w "Rimini" przełamanie realistycznej konwencji. Wprowadzają je moknący w deszczu bezdomni, najpewniej uciekinierzy z Afryki, na których Ritchie nieustannie się natyka. Trochę nienaturalnie wkomponowani w film stanowią bardziej ostrzeżenie dla bohatera, niż sygnał dla widza, by znał proporcję. By ujrzał problemy finansowe czy rodzinne ostatecznie przecież sytego (i wiecznie nawalonego) Ritchiego jako stan, o którym inni mogą tylko pomarzyć. Ten wątek wybrzmi najmocniej – może aż nazbyt dosłownie – w zakończeniu filmu, które wyciąga z tej logiki konsekwencje i kieruje go w rejony metafory: współczesnej Europy, która musi podzielić się swoim dostatkiem, nawet już niezauważalnego. Dla mnie finał wypada jednak aż nazbyt surrealistycznie. Wręcz optymistycznie, co w zestawieniu z mizantropią Seidla wydaje się surrealistyczne jeszcze bardziej.
1 10
Moja ocena:
7
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones